W przygodach Plastusia ze szkolnego piórnika zaczytuje się już piąte pokolenie dzieciaków. Ten sympatyczny ludzik z plasteliny jest dziełem mistrzyni literatury dziecięcej – Marii Kownackiej. Pisarka odeszła 40 lat temu.
Plastuś jest bohaterem literackim, którego zna prawie każdy Polak. Najpierw figlował na stronicach „Płomyczka”, pisma dla młodszych dzieci, wydawanego w Warszawie od lat 20. minionego wieku. Kiedy przygód zebrało się więcej, autorka wydała je w książeczce Plastusiowy pamiętnik (1936), która od kilku dziesięcioleci figuruje na liście lektur dla pierwszych klas podstawówki. Po II wojnie światowej Plastusiowy pamiętnik ukazał się w łącznym nakładzie 1,2 miliona egzemplarzy.
Skąd się wziął Plastuś? Poczytajmy książeczkę Marii Kownackiej. „Na pierwszej lekcji, zaraz po wakacjach, było lepienie z plasteliny. Pani rozdała dzieciom zieloną i czerwoną plastelinę i dzieci lepiły, co same chciały. Bronka ulepiła gniazdko z jajeczkami; Wicuś ulepił grzybki; chłopcy spod okna ulepili samoloty, a Tosia ulepiła mnie – takiego malutkiego ludzia. Ja mam duży, czerwony nos, odstające uszy i zielone majteczki. Wszyscy powiedzieli w klasie, że jestem śliczny! Tosia mi zrobiła ołówkiem oczy i zaraz zacząłem patrzeć na wszystkie strony. A jak Tosia przylepiła mi uszy, to zacząłem zaraz słuchać, co się w klasie dzieje. I teraz wszystko widzę i słyszę, i mieszkam sobie w Tosinym piórniku”.
Plastuś stał się bohaterem przedszkolnych przedstawień, konkursów na figurkę z plasteliny (wiele z nich trafia pocztą do autorki). Zostaje patronem sklepów dla dzieci, klubików, przedszkoli. Po wojnie w radiu będzie przemawiał głosem Ireny Kwiatkowskiej. Pojawia się nadrukowywany na wszystkim, co dziecko ma w zasięgu wzroku: na tornistrach, piórnikach, na szkolnych ławkach. Sama autorka chętnie pozuje do zdjęć, trzymając w ręku plastelinowego ludzika. Pojawia się z nim zapraszana na liczne spotkania z dziećmi w czytelniach, przedszkolach i szkołach. W latach 50. Marię Kownacką z Plastusiem w dłoni uwieczniła nawet Polska Kronika Filmowa w trakcie podpisywania przez autorkę książek na warszawskim kiermaszu.
O Kasi, co gąski zgubiła
O przygodach Plastusia pisała Maria Kownacka w połowie lat 20. ubiegłego wieku, kiedy to po raz pierwszy w życiu zaznała odrobiny stabilizacji, spokoju, a nawet komfortu. Właśnie przeprowadziła się – po latach tułaczki – do własnego mieszkania na osiedlu zbudowanym przez Warszawską Spółdzielnię Mieszkaniową na Żoliborzu. Tutaj budowano na sposób bardzo nowoczesny mieszkania trzyizbowe: dwa pokoje i duża kuchnia z wanną. Na Żoliborzu mieszkać będzie przez 53 lata, do końca życia. Ten „nowy Żoliborz” to środowisko inteligenckie i dla dzieci z takich domów pani Maria organizuje teatrzyk „Baj”. Pisze scenariusz za scenariuszem: O Kasi, co gąski zgubiła, Cztery mile za piec, O straszliwym smoku, dzielnym szewczyku, prześlicznej królewnie i królu Gwoździku. Wszystko to natychmiast trafia na dziecięcą scenę, a potem na łamy „Płomyczka”. Notowała: „Siedzę plecami do sceny i pilnie obserwuję reakcje – dzieci nie śmieją się, a rechoczą i wyją (jakże ważny jest rodzaj śmiechu!)”.
Ale zanim pani Maria stała się jedną z najchętniej czytanych autorek dla dzieci, przeszła niełatwą drogę, jaką dzieliła z całym pokoleniem ówczesnej inteligencji, do której przylgnęło określenie „wysadzeni z siodła”. Częściowo z winy wielkiej historii, częściowo z winy własnej. Wywodziła się z drobnej szlachty. Dzieciństwo we dworku w miejscowości Słup na Kresach upływało szczęśliwie, choć tata Jan, lekkoduch i utracjusz, doprowadzał systematycznie ich majątek do ruiny. Ta sielanka urywa się nagle w lipcu 1903 roku, kiedy dziewczynka nie umie wytłumaczyć sobie dwóch wydarzeń, które nie mieszczą się w jej świecie. Najpierw ktoś bez żadnego powodu zabija jej ukochanego psa, którego dziewczynka opłakuje przez pięć dni, a potem nagle umiera jej matka. Mama przed śmiercią uskładała pieniądze na jej przyszłe studia, ale ojciec uważał to za fanaberie, zainwestował w jakiś folwark i szybko okazało się, że je utopił. Studiów nigdy nie skończy. Mała Marysia ówczesnym zwyczajem zostaje przekazana na wychowanie do krewnych, aż w Krakowie. Tu przejmują nad nią opiekę ciotki, o których po latach powie, że były oczywistymi psychopatkami, i które z czasem doprowadzają Marysię do próby samobójczej. Biedna wypija słoik formaliny.
O tym, jak panna Frania poszła do prania
Ze świadectwem maturalnym zdobytym w Warszawie (1912) zaczyna nowe życie we wsi Dębowa Góra niedaleko Kutna – w roli wiejskiej nauczycielki. Niespodziewanie ta praca ogromnie ją wciąga. Pani Maria daje dzieciom to, co sama najbardziej lubiła w ich wieku: opowiada baśnie, uczy wierszyków, wyjaśnia tajniki przyrody, uczy szanować ją. Potem następują nowe wsie, nowe szkoły: przewinie się ich aż pięć. Wszędzie uczy z pasją, chociaż musi uważać na krtań, którą przepaliła sobie formaliną. Rodzina pokpiwa sobie z niej, że taka z niej „siłaczka” z Żeromskiego, a tymczasem ona uczy dzieci, a także ich rodziców. Idzie to opornie, bo dorośli uważają, że „litery chleba im nie dadzą”, ale wstydzą się przed własnymi dziećmi, że nie umieją przeczytać pacierza w książeczce do nabożeństwa.
Wolna Polska zastaje ją na kolejnej nauczycielskiej posadzie w wiejskiej szkole. Pracuje najczęściej za darmo, bo pieniądze nie dochodzą. Podobnie za darmo, bez honorariów, drukuje w dziecięcych wydawnictwach Naszej Księgarni. Kiedy nie ma już zupełnie za co kupić chleba, przenosi się do Warszawy na posadę sekretarza prasowego w Głównym Urzędzie Ziemskim. No i pisze. Najchętniej do „Płomyczka”, młodszego brata „Płomyka”, w którym rej wodzi znana już autorka Janina Porazińska. Pierwsze opowiadanka to spisane historyjki, które wygłaszała do dzieci w szkole, więc: O kurce czubatce, kurczątkach niebożątkach i o Andrzeju przewoźniku czy O tym, jak panna Frania poszła do prania. Dzieciom podobają się te historie, zwłaszcza że wszystko z nich rozumieją. Żeby się utrzymać, zapisuje się na wszystkie kursy, jakie są w zasięgu – dla nauczycielek czy dla bibliotekarzy. Wkrótce Maria będzie się utrzymywała z pracy w bibliotece, podobnie jak jej koleżanka gimnazjalna Marysia Dąbrowska, która w dzień wypożycza książki, a wieczorem układa swoją opowieść – pierwszy tom Nocy i dni wyjdzie w 1931 roku.
Kajtkowe przygody
Podczas wojny, żeby uciec od napierającego zewsząd koszmaru, pani Maria rzuca się w wir pracy. Pisze, żeby zapomnieć, żeby przeczekać koszmar okupacji, a dawni wydawcy zamawiają u niej teksty „na po wojnie” i w miarę możliwości ratują ją zaliczkami. Powstają Kajtkowe przygody, w których dzieciom przedstawia się nowy bohater: „Nazywam się Kajtuś. Mam długie, czerwone nogi, biały kubrak z czarnymi wyłogami, no i potężny, mocny, czerwony dziób”. Żeby stworzyć samej sobie oraz przyszłym dziecięcym czytelnikom jakiś psychiczny azyl, pisze Kownacka pierwsze rozdziały Dzieci z Leszczynowej Górki, które po wojnie okażą się jednym z jej największych – obok Plastusiowego pamiętnika – sukcesów pisarskich.
Do Warszawy wraca latem 1944 roku, nieświadoma, że za chwilę wybuchnie powstanie. Ale i tu umie się odnaleźć. 12 sierpnia 1944 roku, kiedy powstanie jest w pełnym impecie, wychodzi pierwszy numer „Jawnutki”, pisemka dla dzieci. Miało ono rekompensować dzieciom straszne warunki wojenne, więc: wierszyki, zagadki, szarady, rysunki. I apel: „Mamy mało papieru i jeden egzemplarz musi starczyć na kilkanaście klatek”. Chodzi o oczywiście o klatki schodowe, na których dzieciaki się zbierały i wspólnie czytały te wierszyki. Dzieciaki odbierają pismo entuzjastycznie. Do tego stopnia, że zorganizowały dla powstańców teatrzyk na trawniku. Od centrum miasta dochodzą wybuchy granatów, odgłosy walki, a na żoliborskim trawniku dzieciaki przedstawiają O Janku, co psom szył buty Juliusza Słowackiego.
Tymczasem wojna się przetoczyła i okazało się, że kolejne pokolenia dzieci czekają na opowiastki i książeczki pani Marii. W ciągu pierwszych powojennych lat ukazuje się aż kilkanaście jej książek. Władza ludowa odznacza ją i nagradza, ale ona nie zwraca na to szczególnej uwagi. Uważa siebie za pisarkę apolityczną, a swoją twórczość za acenzuralną. Wstąpienia do partii odmawia. Jednocześnie staje się osobą stosunkowo zamożną dzięki dochodom z wysokich nakładów książek. Rodzina i środowisko o tym wiedzą, zjawiają się u niej coraz częściej i bez zbędnych wstępów proszą o pożyczki. Ona nie umie odmawiać i z czasem okazuje się, że na stałe utrzymuje kilka osób, a kilkunastu pomaga regularnie.
Matko Boska – Zielna!… Zielna!…
Kolejny pomysł to zorganizowanie teatrzyku lalkowego dla dzieci chorych na gruźlicę w sanatorium w Szklarskiej Porębie. O lalki było trudno, więc robiła węzełki na gałgankach, które udawały laleczki. Dzieciaki poszły jej śladem i wiązały węzełki na wszystkich rodzajach płótna, od chusteczek po prześcieradła, z czym panie salowe miały sporo kłopotu. Otrzymuje Order Uśmiechu i bywa w przedszkolach w całej Polsce. Jej „Poranki autorskie” nie przypominają spotkań z pisarką. Dzieciaki przekrzykują ją, zagadują, pytają o wszystko, proszą o zapięcie guzika, nieledwie wchodzą jej na głowę.
W tym natłoku wydarzeń pani Maria próbuje przez długi czas lekceważyć bezlitosną diagnozę lekarską. Pojawił się u niej nowotwór, ale ona odmawia operacji, wzbrania się przed szpitalem. Przez następną dekadę będzie usiłowała zlekceważyć chorobę, byle tylko w miarę możliwości pisać i spotykać się z dziećmi. Na religię dotąd obojętna, teraz rymuje: „Matko Boska – Zielna!… Zielna!… / Ziela kwitnącego drużka, / rozmarynem pachnąca, weselna / w drobnych, ziołowych wianuszkach!”. Jeszcze zdąży wystawić na aukcję na rzecz Solidarności swoją kukiełkę Plastusia. Cieszy się, że „poszedł za 1300 złotych”.
Umiera 27 lutego 1982 roku w swoim mieszkaniu na Żoliborzu. Mimo trudnej sytuacji w dobie stanu wojennego na cmentarzu Powązkowskim zjawiają się tłumy. Na grobie pisarki ustawiono figurkę Plastusia.
Wiesław Kot – doktor nauk humanistycznych ze specjalnością literatura współczesna, profesor uniwersytecki SWPS, krytyk filmowy i publicysta. Autor ponad 30 książek, w tym ostatnio wydanej: „Manewry miłosne. Najsłynniejsze romanse polskiego filmu”.
Tekst ukazał się na portalu „DlaPolonii”