Paulina Młynarska mówi o sobie: „Jestem dziennikarką, producentką, pisarką i feministką, podróżniczką, joginką i piosenkarką kabaretową.” Specjalnie dla czytelników Polonoramy opowiada o nowym etapie życia na Krecie, swoich przemyśleniach, sekretach jogi i wielu innych aspektach prywatnego i zawodowego życia.
Pani Paulino, wybrała Pani kierunek: Grecja. Dlaczego nie Francja, Azja (Indie, Nepal, Bali, Sri Lanka) czy Kościelisko, a właśnie Grecja?
W każdym z tych miejsc trochę pomieszkałam. Ale muszę powiedzieć, że – chociaż to może wydawać się nawet trochę nadmiernie romantyczne i naiwne – ja po prostu od szóstego roku życia chciałam zamieszkać w Grecji. To jest taka rzecz, nad która nie byłam w stanie ani zapanować, ani jej zaplanować, a w życiu szukałam różnych ścieżek. Natomiast jak miałam sześć lat – był to rok 1976 – białą Ładą z namiotem, wraz z rodzicami wyruszyliśmy z Kościeliska i przyjechaliśmy przez Rumunię, Bułgarię, aż na wyspę Skopelos. Niewiele z tej podróży pamiętam, była ona strasznie długa i mecząca, a my z moją siostrą Agatą – jak to dzieci – musiałyśmy, jak zwykle w trakcie podróży, kłócić się i bić. Pamiętam, że rodzice mówili nam, że zaraz nas wysadzą. Natomiast moment, w którym znaleźliśmy się na Skopelos pamiętam jak przez mgłę: ogromnie dużo meduz w morzu, zatrzęsienie ich, a potem nasz namiot, rozbity w gaju oliwnym u przyjaciół moich rodziców.
Rodzice przyjaźnili się z Pavlosem Raptisem, śpiewakiem operowym wykształconym w Polsce. Pavlos miał przyjaciela, wspaniałego Greka, Antonisa, który udostępnił nam kawałek swojego ogrodu – gaju do rozbicia naszego dużego namiotu, tak zwanej „czwórki”. Pamiętam, że kiedy już go rozbiliśmy, to stałam i patrzyłam na ten gaj oliwny, doznając czegoś w rodzaju olśnienia. Po prostu zdałam sobie sprawę, że na pewno nie ma na świecie innego miejsca, które jest aż tak piękne, i z tego, że ja to miejsce kocham, i że chciałabym być stąd. Pamiętam też, że kiedy płynęliśmy z tatą łódką na ryby, wypadł mi dolny ząb. Miałam wtedy sześć lat, więc był to ten etap. Po kilku dniach kręcenia nim i męczenia się, oddałam go tacie, który wrzucił go do morza mówiąc, że w tym miejscu wyrośnie wyspa (śmiech). Przez całe życie tęskniłam do tego czegoś, co tam poczułam i co tam zobaczyłam. To był ten zapach, widok oliwek, smak jedzenia, kolor w powietrzu. John Fawles w „Magu” pisał, że powietrze w Grecji jest wyzłocone i chyba bardzo to celnie ujął. Potem przez wiele lat, jako dorosła osoba do Grecji wracałam, o ile było to możliwe. Przyznam się, że często na wyspę Skopelos. Pamiętam jeszcze z dzieciństwa, że na głównym placu w porcie stał taki duży kot, huśtawka z plastiku, na którym za dwie drachmy można było bujać się w nieskończoność. Strasznie męczyłam moich rodziców, by móc się na tym kocie bujać, chociaż te dwie drachmy to dla Polaków nie było mało, bo Polska nie była krajem dewizowym. Kiedy wracałam na Skopelos, nie było już tego kota, ale doskonale pamiętałam, gdzie on stał – w którym miejscu, przy jakim sklepie, przed którą tawerną. To było zawsze moje miejsce pielgrzymek do niesamowitego, szczęśliwego „czegoś”. Wracałam do tej Grecji i wracałam, mniej więcej co roku, czasem z plecakiem, głównie na wyspy, czasem relaksacyjnie, do hotelu na all inclusive, gdzie wszystko miałam wykupione. W pewnym momencie, jeszcze przed kryzysem, moim zwyczajem stało się to, że jeden dzień mojego pobytu w Grecji przeznaczyłam na szukanie i oglądanie domów i działek na sprzedaż. Chociaż nie miałam ani pieniędzy, ani możliwości, by wtedy się tam przenieść, było to jak dotknięcie marzenia. Wchodziłam do domu, który był na sprzedaż, chociaż dla mnie był nieosiągalny, nawet gdybym sprzedała wszystko, co miałam w Polsce. Chodziłam i oglądam, bo stanowił pewien potencjał, coś możliwego do zdobycia. Kilkanaście lat temu, podczas któregoś pobytu w Grecji – a było to tuż przed czterdziestką – podjęłam decyzję, że kiedy moja córka się usamodzielni, to ja się przeniosę do tego kraju. Ale międzyczasie jeździłam do Azji, z która bardziej związałam się zawodowo, bo zaczęłam uczyć jogi. Zaczęłam przy tym też zwiedzać i odkrywać wiele fajnych miejsc. Nie ukrywam, że akcję z oglądaniem nieruchomości organizowałam także w różnych innych miejscach na tym kontynencie. Pojawiła się również myśl, żeby w podobny sposób sprawdzić Portugalię. Na czas pisania książki wynajęłam mieszkanie w Lizbonie, gdzie postanowiłam spędzić dwa miesiące, żeby zobaczyć jak się tam czuję. Bardzo, bardzo kocham zarówno to miasto, jak i cały ten kraj, ale nie jestem w stanie porównać tego z miłością, jaką darzę Grecję. Kocham też Indie, a w Grecji odnajduję pewne z nimi delikatne pokrewieństwo.
Czy to nie było szaleństwo: postawić wszystko na jedną kartę, sprzedać cały dobytek i wyjechać do obcego kraju po nowe życie, będące jedną wielką niewiadomą?
Trochę było (śmiech). Choć drugiej strony odbyło się to pod kontrolą, bo długo – aż 12 lat- się do tego przygotowywałam. Oczywiście obie wiemy, jak wygląda w Grecji cała formalno-prawna strona takich działań. Ja założyłam tu firmę, płacę podatki, więc przeniosłam tu całą swoją działalność. Oczywiście było to bardzo pracochłonne i długotrwałe. Jeśli ktoś myśli, że po prostu rzuciłam wszystko i tutaj przyjechałam, to chcę wyprowadzić go z błędu. Ale rzeczywiście domek, w którym mieszkam, kupiłam „od strzału”, bo po prostu od razu wiedziałam, że to jest to; ze względu na jego położenie i roztaczający się z niego widok – z jednej strony rozciąga się panorama gór, z drugiej morza. Mam widok taki, jaki miałam w Kościelisku – tam na Tatry, tutaj na Lewka Oroi. Dom oddalony jest trochę od linii brzegowej, więc nie widzę wakacyjnych tłumów; położony w małej wiosce wśród zieleni, gdzie mam też miejsce do uprawiania jogi.
Co skłoniło Panią do wprowadzenia w swoje życie jogi?
Joga przyszła do mnie sama, a do jej praktykowania skłonił mnie ból pleców, z którym żyłam wiele lat. Cierpiałam na dyskopatię, chroniczny ból dołu pleców, co jakiś czas lądowałam na zastrzykach. W pewnym momencie trafiłam na fizykoterapeutę, który poradził wykonywanie ćwiczeń zainspirowanych jogą. Powiedział mi jedną rzecz: „żeby to pomogło, to musisz robić to codziennie”. I tak zaczęłam ćwiczyć codziennie po 25 min, i właśnie to zaczęło mi pomagać. Potem pojechałam na Sri lankę, gdzie spotkałam mojego mistrza, i wsiąknęłam. Trafiłam do niego przez przypadek, ale jak usiadłam na macie obok niego, to poczułam, że to jest właściwe miejsce, że ja chcę tam zostać. Niespodzianie zrobiłam woltę i zostałam tam kilka miesięcy. Zrezygnowałam z wielu dochodowych projektów, po to, by tam mieszkać i by się u niego uczyć. On zmienił moje życie.
Prowadzi Pani warsztaty z jogi i z medytacji. Co joga ma do zaoferowania w tych trudnych dla każdego z nas czasach? A co Pani ona daje?
Joga to nie są tylko ćwiczenia fizyczne – one stanowią tylko jej malutką część. Joga to spójny system pracy ze sobą, doskonalenia siebie, pracy z własnym ciałem, własnym umysłem, oddechem, może nawet duszą. Sprawia on, że stajemy się w życiu spokojniejsi, mniej reaktywni, łapiemy większy dystans. A kiedy tacy się stajemy, to konflikty i agresja wokół nas ustają i nasze życie staje się dużo lepsze.
Jakie są Pani rady lub wskazówki dla osób, które chcą rozpocząć swoją przygodę z jogą?
Przede wszystkim radzę, żeby nie myślały, że joga jest tylko dla giętkich, młodych i chudych, bo tak absolutnie nie jest (uśmiech). Jogę może praktykować każdy. Praktykują ją i osoby na wózkach inwalidzkich, i osoby, które nie mogą w ogóle się ruszać. Zapisana w Joga Sutrach przez Patańdźalego definicja jogi brzmi: „joga jest ustaniem poruszeń umysłu”. Joga jest o umyśle, a nie o ciele; o tym, by uspokoić umysł, żeby stać się osoba, która panuje nad swoim umysłem, a nie umysł panuje nad nią i miota nią od ściany do ściany, od przeszłości do przyszłości, od planów do lęków… Bardzo apeluję do osób, które chcą zająć się jogą, aby najpierw sobie o niej poczytały, a potem znalazły sobie nauczyciela lub nauczycielkę, naprawdę kompetentną osobę, która będzie życzliwa, będzie stwarzała miłą, przyjazną atmosferę i która nie będzie naciskała na fizyczne osiągnięcia. Joga to nie jest gimnastyka ani akrobatyka, a niestety tak bywa traktowana. W tym światku nie brak też narcystycznych szarlatanek i pseudo guru z tendencjami do biernej agresji. To środowisko jak każde inne boryka się ze swoim #MeToo, bywa sekciarskie i antynaukowe. Dlatego naprawdę namawiam, by włożyć trochę wysiłku w znalezienie właściwej szkoły i nie rezygnować z własnego, krytycznego zdrowego rozsądku.
Grecy to naród serdeczny i gościnny, zwłaszcza ci żyjący na Krecie. Czy odczuła to Pani podczas pierwszych chwil nowego życia na wyspie?
Tak, tak. Uważam, że Kreteńczycy, szczególnie w wioskach górskich mają kulturowo wiele wspólnego z góralami podhalańskimi, nawet muzykę mają podobną. Wspólne mają też poczucie humoru, serdeczność, ale łączy ich także pewna szorstkość, twardość, duma, poczucie wolności. Mieszkając na Podhalu przez kilkanaście lat nauczyłam się jednej rzeczy: tak długo, jak długo człowiek zna swoje miejsce, nie próbuje przekraczać tajemniczej, niewidzialnej bariery, nie próbuje się upodobnić do miejscowych i z nimi asymilować – co jest niemożliwe -próbuje zachować swoją odrębność, pamiętać, skąd pochodzi, to wszystko jest ok. Ja właściwie bardzo szybko poznałam wielu miłych ludzi, ze strony których spotkało mnie wiele miłych rzeczy. Były to proste gesty: ktoś podrzucił pod drzwi skrzynkę pomarańczy albo słoik miodu. Na każdym kroku masz poczucie, że jesteś otoczony ludźmi, którzy chętni są do pomocy. Pamiętam komiczną sytuację, kiedy po trzymiesięcznym pobycie z Azji wróciłam do domu i zobaczyłam, że na ścianie rośnie „puszysty obcy”, a w tym miejscu utworzył się wielki zaciek. W totalnej panice zadzwoniłam do majstra, a kiedy ten przyjechał, popatrzył na to i powiedział: „ale to jest sól” (śmiech). Teraz już wiem, że zimowe wykwity i bulwy na ścianach to tutaj żaden dramat! (śmiech)
Czuję tutaj wielką serdeczność, ale wiem też, że jest ona odpowiedzią na serdeczność. Znam osoby, które Krety nie lubią, źle się tu czują, wylądowały tutaj nie do końca tego chcąc. Kretę po prostu trzeba kochać.
Mijają trzy lata Pani pobytu na Krecie. Jak osoba publiczna, energiczna i dynamiczna, odnalazła się na cichej, spokojnej, greckiej wsi?
Bez żadnego problemu, bo przez większość życia mieszkałam na wsi pod Warszawą, a jeszcze wcześniej w małym miasteczku pod Paryżem. Mieszkałam w Kościelisku na Podhalu spędziłam 15 lat, a kiedy jeżdżę do Azji, to mieszkam w miejscach, w których „diabeł mówi dobranoc”. Dobrze się tu czuję, jestem typem samotnika, lubię przyrodę, ciszę, spokój. Miasto raczej zawsze mnie męczyło i nadal męczy. Nawet w Warszawie czuję się zagubiona.
Czy miała Pani kiedyś chwile zwątpienia i myślała Pani o powrocie do Polski? Czy Pani za czymś tęskni?
Nie, nie (śmiech). Nie tęsknię i nie miałam ani jednej chwili zwątpienia. Miałam tylko jedną chwilę, nie zwątpienia, tylko paniki, kiedy zakładałam firmę. Miałam przy tym do czynienia z prawem autorskim, którego przepisy są bardzo zawiłe, zarówno w Polsce, jak i w Grecji. Wszystkie umowy, zarówno te związane z pisaniem książek, jak i z działalnością telewizyjną, musiałam rozliczyć dla greckiego banku. W pewnym momencie utworzyła się góra przetłumaczonych na język grecki papierów. Usiadłam nad nimi u mojego księgowego i wpadłam w stupor. Mój księgowy nie zajmował się prawem autorskim, nie wiedzieliśmy, jak to rozliczyć. Jest to bardzo zawiłe nawet dla specjalistów, po prostu nikt do końca nie rozumie pewnych rzeczy, związanych z podatkami pochodzącymi z praw autorskich. Pomyślałam wtedy: Boże, my z tego nigdy nie wybrniemy, to skończy się jakąś katastrofą, jakąś karą, albo pójdę nawet do więzienia. Wieczorem księgowy zadzwonił do mnie i powiedział: „Paulina, widziałem cię dzisiaj w biurze. Nie jest dobrze, ale musisz zrozumieć, że tak będzie przez najbliższy rok. To jest trudne, ale potem do wszystkiego się przyzwyczaisz, a będziesz mieszkać w najpiękniejszym miejscu na świecie”. I tym mnie pocieszył (śmiech).
Jedni Panią podziwiają, inni zazdroszczą, czy nawet hejtują, co widać w obraźliwych komentarzach. Jaki ma Pani do tego stosunek?
Jeśli chodzi o hejt w internecie, to dotyka on wszystkich – i osoby publiczne, i prywatne. Nasz mózg radzi sobie bez problemu z tym, że dwie z pięciu osób mogą nas nie lubić czy powiedzieć o nas coś niefajnego, ale nie dwa czy nawet dwadzieścia tysięcy osób! Nasz mózg nie jest przyzwyczajony do przetwarzania tego typu wiedzy. W przypadku osób publicznych zaczyna działać prawo wielkich liczb (śmiech). To jakiś obłęd – dwadzieścia tysięcy ludzi; co to w ogóle znaczy, że tylu ludzi poświęca swój czas i uwagę, by mnie nienawidzić? Myślę, że wszyscy uczymy się sobie z tym radzić. 15-16 lat temu, kiedy nie było jeszcze mediów społecznościowych, powstawały już pierwsze fora, na których znaleźć można było niestworzone rzeczy. Człowiek był w szoku, zastanawiał się, jak to możliwe, gdy dowiadywał się czegoś o sobie. Coś dziwnego dzieje się z nami, z naszym gatunkiem, bo w necie tracimy jakiekolwiek hamulce! Potem stopniowo pojawiały się media społecznościowe, a w nich jeszcze większe emocje. Toksyczna głupota. Mam nadzieję, że z czasem wytworzymy sobie jakiś skuteczny sposób radzenia sobie z tym co się tam dzieje.
Ja sama przeszłam różne fazy: fazę zwątpienia kompletnego, fazę obrażania się, fazę płakania. A teraz banuję i koniec! Moje profile w mediach społecznościowych są jakby przedłużeniem mojego domu. Nie tworzę w nich jakiejś persony, która nie przypomniana mnie rzeczywistej. Facebook czy Instagram prowadzę sama, robię to spontanicznie, nie zwracam uwagi na statystyki. Niczego tam nie reklamuje, nie robię niczego pod jakichkolwiek sponsorów, bo żadnych nie mam. Pokazuję siebie prawdziwą, swoje prawdziwe przemyślenia, prawdziwe oblicze. Wiec jeżeli ktoś wchodzi tam po to, by mnie hejtować czy obrażać, to niech spada, bo chodzi nie tylko o mnie. Chodzi też o to, by ludzie, którzy również się tam pojawiają i chcą podyskutować, powymieniać się myślami, pośmiać czasami czy pożartować, mogli to robić. Oni nie potrzebują przedzierać się przez setki wynurzeń osób chorych na nienawiść, jakichś zaburzonych psychicznie, czy – co też się zdarza – opłacanych trolli. Natomiast jeśli chodzi o wyrazy sympatii, to jest ich bardzo dużo, co jest bardzo, bardzo miłe. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że wiele osób widzi tylko jakiś fragment czy kawałek mojej osoby, i im się coś podoba. Ale to nie znaczy, że uważają oni, że ja cała jestem taka super (śmiech). Nie popadam więc w jakiś narcystyczny zachwyt. Najfajniej jest wtedy, kiedy coś proponuje czy komentuje, wówczas zaczyna się fajna dyskusja i wymiana myśli. Tak było, kiedy napisałam o operacji, którą niedawno przeszłam. Była ona poważna, ale podzieliłam się wiadomością o niej, bo uważałam, że każdy głos, który zachęca kobiety do badania piersi i robienia cytologii, jest bardzo ważny. Pod zamieszczonymi przeze mnie postami pojawiło się wiele wyrazów wsparcia od kobiet dla kobiet, które wymieniały się informacjami na temat dobrych lekarzy, czy miejsc, w których można wykonać badania. To była bezcenna wymiana informacji.
Ostatnio doświadczyła Pani ciężkiej próby, jaką było poddanie się zabiegowi podwójnej, prewencyjnej mastektomii. Jakie rady, sugestie lub przekaz ma Pani dla kobiet borykających się z podobnymi problemami, które niewątpliwie wciąż są tematem tabu?
U mnie przeprowadzono od razu mastektomię z jednoczesną rekonstrukcją piersi, więc jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że zaraz po zabiegu miałam implanty. Ocaliłam kształt i wygląd swoich naturalnych piersi. Pewnie jakbym nie zdecydowała się na zabieg teraz, to za rok czy dwa nie miałabym tej możliwości, bo musiałabym usunąć wszystko. Na etapie podejmowania tej decyzji bardzo się denerwowałam i bałam. Przytoczę tu słowa mojego chirurga z Aten: „Paulina, pacjentki które regularnie się badają, rzadko umierają. Ty należysz do tych, które regularnie się badają, wiec to, co znaleźliśmy, jest na takim etapie, że jesteśmy w stanie Ci pomóc”.
Na nowotwór piersi zachoruje co siódma z nas! Tak naprawdę nie mamy większego wyboru – trzeba się badać, co miesiąc robić to też samodzielnie, wykonywać USG, a kiedy nadchodzi właściwy moment, właściwy wiek, to także robić mammografię. Być może zdarzy się, jak w moim wypadku, że pojawią się zmiany, bądź zostanie wykryty gen BRCA1, BRCA2. Wtedy trzeba działać zdecydowanie. Bać się, ale działać! W Grecji temat prewencyjnej mastektomii jest traktowany o wiele bardziej swobodnie niż w Polsce. Tutaj lekarze mówią o tym bez żadnego problemu. Myślę, że ja uskoczyłam sprzed z pędzącego pociągu, co było bardzo, bardzo trudnym i bolesnym, przede wszystkim fizycznie, doświadczeniem. Chemioterapia i naświetlania są jednak jeszcze bardziej bolesne i kosztowne pod każdym względem. Możliwości dzisiejszej medycyny rekonstrukcyjnej, medycyny plastycznej są ogromne, zabiegi z tego zakresu są w dużym stopniu lub całkowicie refundowane, inaczej niż było kiedyś. A co najważniejsze: warto się w ogóle zastanowić, czy wybieram posiadanie „własnych cycków”, czy wybieram życie; jest to oczywiście głupi wybór, prawda? Życie jest zbyt cennym darem, żeby się w ogóle zastanawiać.
Jest Pani bez wątpienia wojowniczką życia. W Pani życiu wydarzyło się wiele rożnych sytuacji. Skąd czerpie Pani siły na stawianie czoła codziennym wyzwaniom?
Chyba z nie pokory (śmiech). Kiedy staję przed jakimś wyzwaniem, to często bardzo się boję, bardzo to przeżywam. Nie mam skóry słonia, jak niektórzy sądzą. Ale pojawia się we mnie niezgoda, brak pokory, poczucie, że tak nie może być, że trzeba to po prostu naprawić, przejść przez to. To jest to, co stanowi moje paliwo.
Otwarcie mówi Pani o depresji oraz zaburzeniach lękowych. W jaki sposób uwrażliwiać społeczeństwo na ten częsty, choć marginalizowany problem?
Najważniejsza jest praca u podstaw, by pomalutku ludzie opowiadali swoje historie i tłumaczyli, po prostu wychodzili z tej szafy, z cienia. Polska mentalność jest związana z przykrymi, niefajnymi nawykami. Bez pytania o to, jak ktoś się z tym czuje, co zamierza z tym zrobić, ludzie zaczynają udzielać dobrych rad i pouczać innych, bo wydaje im się, że wiedzą lepiej. Sposobem na to, by ludzie zaczęli wychodzić z cienia i ukrycia, jest po prostu się… zamknąć! Przestać wszystkich pouczać i im doradzać, tylko zacząć ich słuchać! Ludzie są mądrzy i sami potrafią znaleźć rozwiązanie swoich problemów. A to, co możesz dla nich zrobić, to dać im przestrzeń, chwilę swojego czasu, by mogli usłyszeć swój głos, usłyszeć, jak sami werbalizują swoje myśli, wątpliwości. Kiedy je usłyszą, a ty stanowić będziesz dla nich „życzliwe lustro”, sami sobie poradzą. Nie potrzebują naszych „dobrych”, nieproszonych rad.
Jest Pani na bieżąco z tym, co dzieje się w Polsce. Jak Pani ze spokojnej perspektywy życia na greckiej wyspie postrzega obecną sytuację w kraju?
(uśmiech) Martwię się o tę naszą Polskę. Czasami myślę, że wielu ludzi żegna się tam z rozumem, ale są też ludzie wspaniali, mądrzy, serdeczni i światli. Polska od lat brnęła z wielu powodów w zaułek, w którym rozum śpi. Musimy pamiętać, że po roku ‘89 zwykłym ludziom, w niewielkich miejscowościach, gdzieś tam na obrzeżach, uniemożliwiono dostęp do kultury. Pozamykano domy kultury, biblioteki, poodbierano im kontakt z tym, co ich intelektualnie stymulowało i żywiło, a w zamian dano prymitywną rozrywkę telewizyjną i konsumpcję. A potem pojawiło się wielkie zdziwienie, że ludzie bezrefleksyjnie głosują czy podejmują decyzje polityczne. Halo, odebrano im narzędzia służące do refleksji!
Za pozbawienie ludzi dostępu do wiedzy, książek, płacimy wysoką cenę. Najbardziej martwi mnie, że ludzie bezrefleksyjnie, a nie na podstawie konkretnych danych czy przesłanek podejmują ważne decyzje. Błądzą troszkę we mgle i zdają się na przewodnictwo niektórych osób, które nie do końca chcą ich dobra.
Wspiera Pani Polki i zawsze zabiera głos w ważnych dla nich sprawach. Czy nie żałuje Pani czasem, że nie może osobiście uczestniczyć w istotnych społecznie wydarzeniach, na przykład protestach czy manifestacjach w obronie sędziów?
Bardzo długo chodziłam na protesty, na długo zanim PiS doszło do władzy. Byłam na wszystkich manifach w obronie praw kobiet, do uczestnictwa w których nie udawało mi się namówić różnych osób o znanych nazwiskach. Wszyscy mieli to gdzieś. Te manify poświęcone były równości i prawom reprodukcyjnym, tym prawom, które teraz w Polsce są Polkom brutalnie odbierane. Całe środowisko feministyczne w Polsce alarmowało od dekad, ostrzegało, że to się stanie. Odpowiedzią był często głupkowaty uśmieszek i „ale ja nie jestem żadną feministką”. Przypomnę tylko, że bez feministek kobiety do dziś nie miałyby praw wyborczych, dostępu do wykształcenia, antykoncepcji, własnego konta w banku i wielu innych oczywistych dziś rzeczy. Chcesz takiego świata? To, co teraz dzieje się z prawami kobiet, to też skutek wszystkich lat rządów PO i wcześniejszych ekip, a nie tylko działania PiS. Polki przez dekady nie zwracały uwagi na to, co wówczas mówiły im działaczki feministyczne. Nie chciały walczyć. Zaczęły dopiero, kiedy okazało się, że grozi im wydawanie na świat ciężko uszkodzonych i niezdolnych do życia płodów, albo czekanie na samoistne rozwiązanie ciąży pozamacicznej, co może skończyć się śmiercią. Dopiero wtedy się obudziły i zorientowały się, że coś nie jest tak, a przecież to się działo już o wiele wcześniej. Natomiast ja „darłam gębę” przez wiele lat. Napisałam kilka książek o prawach kobiet, bardzo dużo zaryzykowałam pisząc różne teksty na ten temat, za co zapłaciłam wysoką cenę w życiu osobistym i zawodowym. Teraz wspieram jak mogę, pisząc, bo wydaje mi się, że to idzie mi najlepiej. Staram się zachować w tym jakiś balans. Myślę, że każdy w tej „rewolucji” ma swoje miejsce. Ja na rzecz tej pracy „oddałam” już wiele lat życia, teraz oddaję swoje media społecznościowe, które mają ogromne zasięgi, wypracowane treściami, a nie opłacone przez sponsorów. Niektóre posty mają zasięgi rzędu dwóch i pół miliona odbiorców. To są ogromne liczby i „oddaję” je na rzecz obrony praw kobiet w Polsce, do ich dyspozycji.
Pozycja kobiety w rodzinie w Grecji pod wieloma względami rożni się od tej w Polsce, a nawet jest o wiele gorsza. Czy zabierze Pani głos w tej kwestii?
(uśmiech) W Grecji jestem gościem i mi nie wypada, gdyż sama się wprosiłam do tego kraju, nie znam grackiego na tyle dobrze, by rozumieć wszystkie niuanse, nie jestem wtopiona w tę kulturę na tyle, żeby wypadało mi krytykować lub wypowiadać się tak, jak wypowiadam się na temat kultury i zwyczajów polskich, które znam na wylot, bo stamtąd jestem. Dyskutując o pozycji kobiety w Polsce czuję, że dyskutuję w gronie rodziny, a tu nie należę do rodziny. Oczywiście widzę, co tu się dzieje i gdybym została zaproszona przez greckie stowarzyszenie feministyczne, by podzielić się swoim doświadczeniem, poopowiadać, jak to jest w Polsce, to na pewno chętnie bym je przyjęła i chętnie bym współpracowała. Natomiast nie wydaje mi się, bym była na pozycji, z której mogę pozwolić sobie na ocenianie tutejszych obyczajów, tutejszej sytuacji. Oczywiście chciałabym, by kobiety się emancypowały, uwalniały, żeby były silne, stawały za sobą, ale mam świadomość, że są to bardzo skomplikowane i długotrwale procesy. Ludzkiej mentalności nie zmienia się w dwa dni, dwa tygodnie czy dwa lata, bo stare młyny mielą bardzo wolno. One w Grecji też mielą a Greczynki same wiedzą, co dla nich jest najlepsze i jak przeprowadzić własny proces emancypacyjny.
Czy grecki styl życia, określany jako „siga, siga” wpływa w jakiś sposób na pewne aspekty Pani funkcjonowania?
Tak, wpływa… Mój płot powstaje już trzy tygodnie, a mógłby być gotowy w ciągu trzech dni (śmiech). Półka w kuchni, na która czekałam rok, jednak w końcu nie zawiśnie (śmiech). W pozytywnym sensie wpływa tak, że ja też zaczęłam odpuszczać. Kiedy przyjechałam do Grecji, z Polski przywiozłam ze sobą „lęki administracyjne”. Tam wszystko musi być na czas: ZUS, podatki. Kiedy ktoś spóźni się dzień, to nakładane są kary, blokowane jest konto i tak dalej. Tu, przy wadach tutejszej biurokracji, która jest bardzo uciążliwa, nie ma tego „zamordyzmu”, nie ma sytuacji takiej, że jeśli spóźnisz się jeden dzień, to już jest tragedia. Nauczyłam się tak troszeczkę funkcjonować. Na początku bardzo mnie dziwiło, że adwokat czy księgowy przez tydzień nie odpisuje na mojego e-maila. A teraz sama w końcu nie odpisuje (śmiech).
Kreta, ten niewypowiedzianie piękny i tajemniczy kawałek ziemi, ma wiele do zaoferowania. Czy jest to Pani zdaniem dobre miejsce na rozpoczęcie nowego etapu w życiu?
Tak, ale musimy wiedzieć, że aby na Krecie szczęśliwie żyć, trzeba Kretę naprawdę kochać, podobnie jak Podhale. I nie może to być miłość ślepa! Kreta to jest także trudne miejsce do życia. Przepiękne, ale panuje tu górski klimat, w zimie bywa tu bardzo zimno, szczególnie w wysokich partiach górskich; zalewają nas deszcze, wieją wichry i tak dalej. Trzeba wyzbyć się stereotypowego myślenia, opuścić krainę fantazji, które kreują biura podróży, romantyczne filmy i idylliczne obrazki. Stanąć mocno na ziemi. Trzeba też mieć pomysł na to, skąd czerpać fundusze. Jeśli ktoś sądzi, że tu przyjedzie i jakoś to będzie, to od razu mówię, że raczej nie będzie. Ale jeśli ma się dobry plan i chęć sprostania wyzwaniu, to będzie pięknie. Każdego dnia, kiedy rano idę z psami na spacer, przystaję sobie na chwilę, patrzę na góry, na morze i mówię do Krety: „Dziękuję Ci najpiękniejsza, że pozwalasz mi tutaj być!”
© rozmawiała: Marzena Mavridis
Więcej o Paulinie Młynarskiej, jej życiu i pasji na autorskiej stronie.