Karina Skrzeszewska (sopran liryczno-koloraturowy) – urodzona we Wrocławiu, w rodzinie polsko-greckiej. Absolwentka Wydziału Wokalno -Aktorskiego Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego we Wrocławiu. Swoim głosem zachwyca widzów na scenach operowych w Polsce i Europie. Do Grecji po raz pierwszy przyjechała jako mała dziewczynka, na kolonię. Od tego czasu zaczęła w niej kiełkować grecka tożsamość. Pielęgnuje ją w sobie odwiedzając Grecję regularnie, ale także poprzez działalność w stowarzyszeniu Greków w Polsce „Odysseas”. Dziś opowie nam o swoim pierwszym występie w Atenach w spektaklu operowym „Straszny Dwór”, związkach z Grecją i planach artystycznych.
„Straszny Dwór” St. Moniuszki został wystawiony pierwszy raz w Grecji. Jakie uczucia towarzyszyły Pani występując w polskiej operze w ojczyźnie Pani mamy Trapezanidou Skrzeszewskiej?
Grecja i wszystko, co się z nią łączy, zawsze było i jest bliskie mojemu sercu. Gdy dostałam propozycję wzięcia udziału w „Strasznym dworze”, produkcji organizowanej przez Fundację Avangart, mimo, iż partia, którą kreowałam, jest obsadzana zazwyczaj głosami mezzosopranowymi, pomyślałam, że jeśli tylko dam radę wykreować postać stryjenki Cześnikowej, to chciałabym się tego podjąć, właśnie ze względu na miejsce wykonania. Grecja, Ateny to miejsce w którym mam przyjaciół, to miejsce, które często odwiedzałam, ale nigdy nikt z moich bliskich nie miał szansy usłyszeć mnie tam na żywo, zobaczyć w akcji scenicznej. Nie kierowały mną czynniki zawodowe, a całkowicie emocjonalne. Poza tym była to szansa, by zabrać z sobą moją mamę, dla której każdy mój występ, a zwłaszcza ten w jej ojczyźnie, był wyjątkowy. Zawsze bardzo się cieszę będąc w Grecji, nie tylko z samej obecności, ale też z możliwości używania greckiego języka, z nawiązywania nowych znajomości i z poczucia, że przecież jestem częścią tamtej kultury i tradycji.
Jak wspomina Pani czas, w którym zaczęła sobie uświadamiać swoją podwójną tożsamość narodową?
Jako całkiem małe dziecko nie zdawałam sobie z tego sprawy. Ale to chyba normalne, że małe dziecko przyjmuje otaczający świat takim jaki jest. Pierwsze refleksje naszły mnie bodaj w wieku 7, 8 lat. Wyjechałam wówczas na kolonie do Grecji. Były to wakacje organizowane przez greckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych dla dzieci pochodzenia greckiego, które urodziły się i mieszkały poza Grecją. Nie mówiłam ani słowa po grecku i pierwszy wyjazd, na który wysłała mnie mama zniosłam bardzo źle. To były czasy komuny w Polsce, a w Grecji był inny świat i dzieci z innych krajów. Bariera językowa i chyba moja ówczesna nieśmiałość nie pozwalały mi się odnaleźć w takim nowym dla mnie środowisku. Ale taki był tylko pierwszy raz. Kolejnego roku nadal z pewną rezerwą ponownie pojechałam na kolonie i już zaczęło we mnie kiełkować właśnie takie przeświadczenie, że to miejsce jest trochę moje. Że właśnie stąd pochodzi moja mama i że trzeba się na to otworzyć. Moja mama była wiele lat bardzo aktywna w naszym wrocławskim Stowarzyszeniu Greków w Polsce. Uczyła tam języka greckiego, przygotowywała występy, uczyła nas wierszy, piosenek. To wszystko razem stanowiło dobre podwaliny moich późniejszych zainteresowań i zaszczepiło we mnie miłość do Grecji. Moi rodzice pochodzili z dwóch skrajnie różnych światów. Tato, urodzony pod Lwowem, pochodzący z rodziny szlacheckiej o wielkich patriotycznych przekonaniach i mama, która znalazła się w Polsce jako 9-letnia dziewczynka, jedno z tysięcy dzieci emigracji politycznej, która myślała, że przyjechała tu na chwilę, a została całe życie. Ta hybryda dwóch różnych kultur, temperamentów ukształtowała mnie i dziś jako osoba dorosła, jestem wdzięczna rodzicom za to, że pielęgnowali we mnie te cechy i spojrzenie na świat. Czuję się patriotką i jako Polka i jako Greczynka. Świadomość podwójnej tożsamości kiełkowała we mnie powoli, ale z perspektywy czasu uważam, że ubogaciła moją duchowość i sprawiła, że umiem czerpać z wielu źródeł i uważam się za osobę otwartą na inność.
Co zawdzięcza Pani swojej mamie Greczynce, oprócz zarażenia miłością do muzyki?
Moja mama jest niespełnioną artystką. Zawsze kochała scenę i posiadał wiele talentów, ale los nie pokierował jej w stronę sztuki. Myślę, że było to zdeterminowane nie tylko brakiem możliwości, ale przede wszystkim brakiem poczucia pewności siebie, zagubienia, jakie może odczuwać dziecko w obcym kraju, mieszkające w domu dziecka, bez obecności osoby, która by pomogła, poprowadziła… Nie zrezygnowała jednak ze swoich marzeń i udzielała się artystycznie tam, gdzie to było tylko możliwe. Na mnie przelała swoje marzenia i już od przedszkola muzycznego począwszy, chciała zrobić ze mnie artystkę. Śmieję się dzisiaj, że dobrze się złożyło, że jednak posiadałam słuch i jakiś talent. Byłoby gorzej dla słuchaczy, gdyby tego zabrakło. Ale wracając do pytania: myślę, że mama nauczyła mnie przede wszystkim czerpania z własnej wrażliwości, empatii, otwartości na drugiego człowieka, dobra i patrzenia na istotę rzeczy sercem. W moim domu istniał jasny podział: mama to były emocje, szczerość, otwartość, a tata osadzał mnie w intelektualnym sposobie rozumowania, w rzeczowości, w świecie konkretów. Teraz, kiedy często spotykam się w życiu z sytuacjami wymagającymi, doceniam oba spojrzenia, ale nigdy nie zapominam, że jestem przede wszystkim człowiekiem. I ten pierwiastek ludzki szczególnie w sobie pielęgnuję.
Czy taka „podwójna tożsamość” miała istotny wpływ na Pani rozwój jako artystki? A może była wręcz jego istotą?
Gdy rozpoczęłam naukę śpiewu solowego w PSM II stopnia we Wrocławiu byłam pod wielkim wrażeniem wielkiej greckiej śpiewaczki Marii Callas. To jej poświęciłam swoją pracę magisterską kończąc studia wokalno-aktorskie na Akademii Muzycznej we Wrocławiu i teraz jako dojrzała śpiewaczka zadedykowałam jej jeden z moich koncertów zatytułowany „Callas jakiej nie znacie”, przybliżając słuchaczom nie tylko jej repertuar, ale również wiele szczegółów z życia zawodowego i prywatnego, które miały ogromny wpływ na jej kunszt. Myślę, że analizując życie Callas, dramaty które przeżywała jako dziecko, przeżycia które ukształtowały w niej wielki patos, głęboką emocjonalność i determinację, odnalazłam w sobie jako artystce pragnienie podążania drogą prawdy scenicznej. Pragnęłam, aby to, co było domeną Callas, stało się i moim udziałem. Według mnie artysta śpiewak ma na scenie nie tylko w sposób prawidłowy zrealizować zapis muzyczny, ale powinien tchnąć w niego życie, emocje, prawdę, by dzięki temu móc poruszać słuchacza, inspirować do refleksji, nie pozostawiać go obojętnym. Aby tego dokonać sama technika nie wystarczy. Prawdziwa sztuka powstaje, gdy artysta swoim głosem potrafi opowiadać emocje, potrafi je odmalowywać w wielu barwach, pokazuje swoją intymność. Wtedy u słuchacza pojawiają się ciarki. I wtedy wiem, że cel został osiągnięty.
Czym dla Pani jest śródziemnomorska emocjonalność a czym polska emocjonalność? Z której z nich więcej czerpie Pani podczas swoich występów na scenie?
Każdemu chyba południe kojarzy się ze słońcem, morzem, radością życia, otwartością, muzyką, pięknymi kolorami. Taka jest też Grecja. Szczególnie gdy się spędza w niej wakacje. Ale Grecja, gdy się w nią zagłębić ma w sobie też dużo nostalgii i smutku. Wynika to z jej historii i dramatycznych losów, które stały się jej udziałem. Odnajduję w niej również patos i dumę, które przecież tak często pobrzmiewają w greckiej muzyce. Podobnie Polska posiada wiele piękna, zieleń lasów i pól, piękne góry, jeziora, wspaniałą historię ale również tragiczną. Te wszystkie elementy wymieszane razem, tworzą kociołek barw i smaków. Świadomość tej różnorodności, funkcjonowanie na skraju tych dwóch światów jest bogactwem. Trudno opisać z czego się czerpie inspirację będąc na scenie, ponieważ jest to niezwykła mieszanka obrazów, smaków, zjawisk, historii, wspomnień i emocji z nimi związanych. One wszystkie we mnie istnieją i w różny sposób dają o sobie znać podczas moich występów.
Gdy się nie przynależy ani tu, ani tam, gdy się żyje na krawędzi dwóch odmiennych światów, czy w takich momentach łatwo można wpaść w pułapkę ciągłej emigracji wewnętrznej?
Jako osoba urodzona i wychowana w Polsce, czuję się Polką i moja polskość stanowi niewątpliwie dominantę mojej tożsamości. Jednak ta grecka część mnie odczuwa pewnego rodzaju niespełnienie. Pielęgnując Grecję w sobie, wypełniam niejako pustkę, którą odczuwam żyjąc z dala od niej i nie mając możliwości cofnięcia losu, poprowadzenia historii inną ścieżką. Jest to pewien irracjonalny stan, który odczuwam w sferze emocji, obserwując od lat moją mamę i pewną patową sytuację, w której się znalazła. Tęskni do Grecji, ale nie wiem czy odnalazłaby się tam mentalnie, w codziennym funkcjonowaniu. Niemniej jednak bardzo brakuje, zarówno jej jak i mi, kontaktu z bliskimi (mama jako jedyna z 4 sióstr została w Polsce) i z greckością. Dlatego też zaangażowałyśmy się w życie naszego stowarzyszenia Greków w Polsce „Odysseas”, uczestniczymy w naszych imprezach organizowanych cyklicznie czy to z okazji „OXI”, zakończenia roku, czy 25 marca, mamy zespół tańców greckich „I Zoi”, który prowadzę i gdy to tylko możliwe występujemy, by dać upust naszemu temperamentowi. To daje mi namiastkę drugiej ojczyzny i szanse na spotkania w gronie Greków, którzy tak jak my, mieszkają w Polsce.
Obserwuje Pani przenikanie się kultury Greckiej i Polskiej w dziedzinie sztuki. Czy ta fuzja w Pani odczuciu przynosi światu artystycznemu jakieś nieoczekiwane rezultaty?
W Polsce jest wielu artystów pochodzenia greckiego, muzyków i plastyków. U każdego z nich można zaobserwować wpływy greckie, wynikające właśnie z pewnego rodzaju tęsknoty, poszukiwań odpowiedzi na pytania o to, kim jesteśmy, inspiracji historią i zdarzeniami, które miały wpływ na nasze istnienie. Zacytuję swoje słowa, które zapisałam we wstępie do strony poświęconej artystom pochodzenia greckiego tworzącym w Polsce; „(…) Ich dorobek i osiągnięcia są dowodem na przenikanie się naszych kultur, na tworzenie dzięki temu nowych jakości i nowych treści. Ten artystyczny amalgamat został na stałe wpisany w dziedzictwo kultury polskiej, ubogacając ją i stanowiąc integralną jej część. Jestem dumna, że moja sztuka współtworzy to bogactwo.”
W swojej karierze odegrała Pani wiele wyrazistych ról. Czy mogłaby Pani przywołać te role, które szczególnie są dla Pani ważne i z jakiego powodu?
Moją ścieżkę zawodową pokierowałam tak, bym miała szansę w jak najpełniejszy sposób prezentować kreowane przez mnie bohaterki. Dlatego też w moim repertuarze pojawiły się belcantowe heroiny, wieszczka Norma, królowa Anna Bolena czy Maria Stuarda. Swoją artystyczną drogę rozpoczęłam z przysłowiowego „ wysokiego C” partią Łucji z Lammermoor. Zadebiutowałam nią na scenie Opery Śląskiej w Bytomiu a potem jeszcze wielokrotnie wykonywałam na polskich i zagranicznych scenach. Siłą rzeczy była to ważna dla mnie pozycja repertuarowa. Wiele się dzięki niej nauczyłam, między innymi tego, że samo śpiewanie bez kreacji aktorskiej, to za mało. Ta jedna z najtrudniejszych partii wokalnych wywarła ogromny wpływ na moje myślenie o sobie jako artystce i stanowiła bardzo dobre podwaliny pod kolejne wymagające partie, które wykonywałam w przyszłości. Bardzo bliska mojemu sercu jest Norma, chyba właśnie dlatego, że przywróciła ją scenie Maria Callas i była jej niedoścignioną odtwórczynią. Partia ta jest tak różnorodna, wymaga nie tylko dużej skali, okrągłego, gęstego brzmienia ale również liryzmu i lekkości przeplecionych z dramatyzmem i brawurą. Takie złożone wokalnie i osobowościowo bohaterki, jak Norma czy Abigail ( Nabucco), u których z łatwością trzeba przechodzić od dźwięków pełnych mocy, do liryzmu i na odwrót, należą do moich ukochanych ról. Tam mogę dać upust swojemu temperamentowi, pokazać wielobarwną osobowość i przeprowadzić słuchacza przez meandry kobiecych rozterek.
Było pytanie o role z przeszłości, więc teraz wybiegnijmy w przyszłość. Czy ma Pani taką wymarzoną rolę, postać z opery, w którą szczególnie chciałaby się Pani wcielić w przyszłości?
Owszem mam. Bardzo chciałabym zaśpiewać Toskę Pucciniego. Jest to rola operowa, która wymaga dużych umiejętności aktorskich, nie wspominając o warstwie muzycznej. Tak pięknej poruszającej muzyki, nie można nie kochać. A Puccini był mistrzem tworzenia nastrojów, jego muzyka jest przepełniona emocjami i to w partii Toski urzeka mnie najbardziej.
Jakie było Pani największe wyzwanie w karierze sopranistki?
Największym wyzwaniem, patrząc z perspektywy czasu, było odnaleźć w sobie determinację i chęć znaleźć pedagoga, któremu będę ufać, który sklei w jedną całość wszystkie komponenty mojego głosu i nauczy mnie świadomie i zdrowo nim operować. A następnie samemu to wszystko kontynuować i rozwijać. Wyśpiewanie nut to nie to samo co kreacja. Aby czuć się artystką, musiałam zrozumieć, po co się wychodzi na scenę.
Uczestniczyła Pani w wielu tournée na deskach teatrów w licznych krajach Europy. Występy, w którym państwie, wspomina Pani najlepiej?
Dla artysty występującego na scenie zawsze chyba najważniejsza jest publiczność. To dla niej śpiewamy i jej reakcja stanowi sedno udanego występu. Najwspanialszą publiczność wspominam w Hiszpanii i w Portugalii, być może właśnie dlatego, że jest temperamentna i nie szczędzi sił na brawa i słowa uznania. W Polsce najpiękniejsze wspomnienie to aplauz po wykonaniu Normy w Operze Krakowskiej. Zdawałoby się, że nieco powściągliwa, konserwatywna publiczność a zgotowała mi brawa, które wzruszyły mnie do łez. Takich chwil się nie zapomina.
Brała Pani udział w kilku edycjach wydarzenia artystycznego „Głos wykluczonych”. Czy uważa Pani, że takie inicjatywy mają realny wpływ na rozwój społeczeństwa i zmianę życia osób wykluczonych?
Projekt „Głos wykluczonych” w ramach Europejskiej Stolicy Kultury miał na celu zaangażowanie do działań artystycznych osób, które są w jakiś sposób wykluczone ze względu na swoje możliwości zdrowotne lub na sytuację, w jakiej się znalazły. Stanęły z nami na scenie osoby z Domów Pomocy Społecznej, osamotnione i chore, dzieci z domów dziecka czy osadzeni w zakładach karnych więźniowie. Wartością takiego przedsięwzięcia jest nie tylko budowanie nowych płaszczyzn komunikacji i poszerzanie świadomości społeczeństwa w kwestii istnienia ogromnej liczby osób, żyjącej gdzieś na marginesie życia społecznego i kulturalnego, ale przede wszystkim sprawienie, że osoby zaproszone do projektu czuły się potrzebne, otrzymały głos, którym poprzez sztukę mogły zamanifestować swoją obecność, skanalizować swoje często tłumione emocje. Ich wzruszenia (pamiętam jak na jednej z prób podczas gdy wykonywałam arię Purcella, jednemu z więźniów popłynęły łzy) dobitnie dowodziły, że w każdym człowieku tli się skrawek serca, do którego można dotrzeć pięknem i sztuką.
Kreowała Pani rolę Anny Boleny, Marii Stuard a aktualnie przygotowuje się Pani do roli królowej Elżbiety I z opery „Roberto Devereux” Gaetano Donizettiego. Czy zdradzi Pani coś więcej na temat przygotowywania się do ról angielskich władczyń?
Trzy opery Donizettiego zwane tryptykiem Tudorów poświęcone są trzem wyjątkowym kobietom, władczyniom, których los był zdominowany przez balansowanie między ich wewnętrznym, duchowym życiem a etykietą, pewnym sposobem zachowań, którym musiały sprostać zasiadając na tronie. Każdą z nich cechowała odwaga i duma, ale też każdą z nich targały rozterki i wątpliwości. Przygotowując się do tych ról przeczytałam kilka książek biograficznych, zanurzyłam się w tamten świat i czasy, by móc lepiej zrozumieć tło historyczne i zjawiska, które determinowały ich zachowania. Mam też w pamięci wspaniałe sztuki teatralne Szekspira, które emitowała wiele lat temu polska telewizja, a które w bardzo realistyczny sposób prezentowały tamtą epokę i skomplikowane zależności życia dworskiego.
Elżbieta I, tzw Gloriana czy Królowa Dziewica była postacią nietuzinkową, kreatorką nowego stylu rządzenia. Jako córka straconej przez Henryka VIII Anny Boleyn nosiła w sercu urazę do mężczyzn i nigdy nie wyszła za mąż. Nie znaczy to jednak, że nie kochała i nie pragnęła być kochaną. Jej wyrafinowane stylizacje, wybielona twarz i ogrom klejnotów były pewnego rodzaju zbroją, która niczym rycerza, chroniła jej delikatną z natury duszę. Czy my, kobiety, nie zbroimy się właśnie w ten sposób by ukryć nasze słabości? Takim kluczem podążam przygotowując tę rolę. Chciałabym pokazać, że zewnętrzna forma i etykieta skrywają często wrażliwość i subtelność, które nienależycie ochronione, stają się często celem dla przeciwnika, który tylko czeka by wycelować swe pociski w najczulszy punkt.
Często podkreśla Pani, że mistrzynią operową, która miała wpływ na Pani karierę jest wielka śpiewaczka XX wieku, Maria Callas. Czy ta Greczynka dalej Panią inspiruje, a jej sztuka dalej towarzyszy podczas rozwijania kariery? Czy ma Pani innych mistrzów oprócz niej?
Maria Callas jest dla mnie postacią wyjątkową, o czym wspomniałam wcześniej, nie tylko ze względu na pochodzenia ale przede wszystkim za jakość którą wprowadziła do opery, za teatr operowy, który dzięki niej ożył i za jej wielką determinację i poświęcenie dla sztuki.
Oprócz Callas jest oczywiście wielu artystów, których podziwiam, ale zazwyczaj są to osoby które wypełniały zawód śpiewaka z pokorą i szacunkiem wobec publiczności, artyści których interpretacje były pełnokrwiste, dojrzałe i poruszające. Nie zawsze są to nazwiska znane. Nie wszystkim z nich udało się zrobić wielkie kariery. Ale myślę, że moje poczucie jakości dzięki świadomości jaką posiadam, nie potrzebują „metek” aby rozpoznać prawdziwą wartość.
Jest Pani artystką o wielu twarzach i zainteresowaniach artystycznych. Jakie są Pani plany na rozwój, nie tylko operowy?
Moim wielkim marzeniem jest występować w Grecji. Nie tylko w operze, ale po prostu w Grecji. Być może spotkam osoby, które mi to umożliwią. Bardzo bym chciała. Poza tym chciałabym zrealizować pewien projekt, który trzymam na razie w tajemnicy. Jest dość wymagający organizacyjnie, ale jeśli mi się uda go zrealizować, będę mogła godnie świętować 15 – lecie pracy artystycznej.
Podróże do Grecji są ważnym elementem Pani życia. Czy pomagają ukoić tęsknotę za tą częścią życia i tożsamości?
Każdy mój pobyt w Grecji jest dla mnie szczęściem, radością. Chłonę smaki, zapachy, dźwięki. Ale bywam tam najczęściej w okresie letnim, a przecież Grecja jesienią i zimą jest tak samo smutna jak i Polska. Idealizowanie Grecji zakończyłam już lata temu. Okres pandemii był dla mnie trudny pod wieloma względami i przewartościowałam pewne swoje przekonania. Staram się nie za bardzo wybiegać w przyszłość i cieszyć tym, co przynosi mi los. A marzenie o małym białym domku na greckiej wyspie może się jeszcze spełni.
© rozmawiała: Marzena Mavridis