Czy słyszeliście o miasteczku Kamena Vourla i o znajdującej się blisko niej Lichadonisia? Jeśli nie, to może rozważycie wybranie się w tamte strony?
Aby Was troszkę przekonać, przybliżę Wam te tereny w poniższym opisie.
Razem z przyjaciółką kolejny raz zdecydowałyśmy się na jednodniową wycieczkę proponowaną przez jedno z greckich biur, żeby zapoznać się z miejscem, które zyskuje pomału coraz więcej fanów.
Ten niedzielny wypad, do przeuroczego miasteczka i nieco dziewiczych wysepek Lichadonisia, był okazją do zrelaksowania się, ucieczki od zatłoczonych turystami Aten, a także poczucia się troszkę jak na bezludnej wyspie – oczywiście, jeśli ktoś lubi takie klimaty.
Miejsce nazywane przez niektórych egzotycznym rajem czy też greckimi Seszelami. Dla mnie „perełka” Grecji, którą warto odwiedzić chociażby na jeden dzień.
Lichadonisia to kompleks siedmiu małych powulkanicznych wysp oraz wysepek przepełnionych zielenią. Zostały one stworzone poprzez wulkaniczną działalność jeszcze w czasach prehistorycznych. Niestety duża część wysp zatonęła podczas silnego trzesienia ziemi w 426 roku p.n.e. Jednak to, co przetrwało to przepiękny krajobraz z turkusowymi wodami, piaszczystym piaskiem i wulkanicznymi kamieniami, które są rozsiane przy brzegach wysepek.
Na wysepki można dostać się jedynie prywatną lub pożyczoną łódką z miejscowości Kamena Vourla. Są one niezamieszkałe, a jedyną plażą jest zorganizowana plaża na jednej z największej wysp – Mamoli. Inne to Strongili z latarnią morską na jej szczycie, Mikri Strongili, Steno, Vagia, Vorias i Limani.
Płynąc na plażę w Mamoli (koło 10-20 minut) kapitan stateczku opowiedział nam kilka zdań o wysepkach i pokazał nam zatopiony wrak statku z czasów drugiej wojny światowej. Niestety, tego dnia nie było można za bardzo zobaczyć wraku z powodu zachmurzonego nieba i tym samym słabej widoczności. Statek pochodzi podobno z roku 1943 roku i ma około 30 metrów długości i 15 metrów szerokości. Mniszek śródziemnomorskich z rodzin fokowatych, które również tutaj się pojawiają, także nie było nam dane ujrzeć. Szkoda.
Na plaży mieliśmy zapewnione leżaki i parasole, mogliśmy się zrelaksować, popływać i poszwędać się troszeczkę po wysepce. Wybierając się na mały spacerek można natrafić na malutki niefunkcjonujący już kościółek z białymi ścianami i niebieskimi okiennicami, oraz ruiny jednego z domów mieszkalnych. Można również wejść nieco wyżej na terenie lesistej wysepki i podziwiać cudowny widok roztarczających się wokół błękitno-turkusowych wód Lichadonisi.
Po plażowaniu udaliśmy się w drogę powrotną do Kameny Vourli. I tym razem muszę napisać niestety, gdyż pogoda się całkowicie popsuła i zaczął padać mocny deszcz. Zamiast zwiedzać miasteczko – które słynie z ciepłych źródeł i jest swoistym naturalnym spa, a w latach 50 i 60 Kamena Vourla była prężną bazą turystyczną – musieliśmy się zadowolić jedynie odwiedzeniem knajp serwujących owoce morza, greckie suflaki czy przeróżnego rodzaju słodkości. Jest ich sporo i są usytuowane blisko morza, jedna przy drugiej. Jest w czym wybierać.
Jedną z nich jest Ακρογιάλι, gdzie serwuje się greckie słodkości i można naprawdę się zasłodzić pokaźną porcją. My wybrałyśmy galaktoburyko i ekmek.
Późnym wieczorem dotarłyśmy do Aten, rozmyślając, gdzie udać się w kolejną podróż i mając nadzieję, że następnym razem pogoda bardziej dopisze.
zdjęcia i tekst: Agnieszka Płotkowska